Oto film, w którym spotkały się drogi dwóch twórców zasłużonych dla horroru - Davida Cronenberga i Stephena Kinga. Efekt - klimatyczny thriller science fiction w doborowej obsadzie aktorskiej. Natalia Żychska
Oto film, w którym spotkały się drogi dwóch twórców zasłużonych dla horroru - Davida Cronenberga i Stephena Kinga. Efekt - klimatyczny thriller science fiction w doborowej obsadzie aktorskiej. Natalia Żychska
Pewnej nocy Johnny Smith (Christopher Walken - "Łowca Jeleni", "Pogrzeb") ma wypadek samochodowy. W wyniku obrażeń zapada w śpiączkę, w której przebywa aż pięć lat. Gdy cudem udaje mu się obudzić, okazuje się, że stracił prawie wszystko: młodość, możliwość rozwoju zawodowego i narzeczoną Sarah (Brooke Adams). Jednakże w zamian bohater dostaje od losu bardzo niecodzienny prezent - dar przewidywania zdarzeń, które jawią mu się jako kolejne wizje.
Nowa moc targa emocjami bohatera, który zostaje rzucony w przerażający wir ponadnaturalnych doświadczeń. Szukając dla siebie ukojenia, będzie jednak zmuszony dokonać moralnego wyboru i zdecydować, czy powinien użyć swoich zdolności, aby ocalić ludzkość. O ile jednak pomoc przy rozwikłaniu zagadki kryminalnej czy ocalenie życia dziecku nie stanowią dla bohatera problemu, to ostateczny konflikt, z jakim przyjdzie się zmierzyć, nie jest już jednak taki prosty. Otóż, dzięki nowo nabytej zdolności Johnny ma wizję z przyszłości. Widzi, jak Greg Stillson (doskonały Martin Sheen - "Wall Street"), kandydat na prezydenta USA, wygrywa wybory i w psychopatycznym ataku wywołuje wojnę nuklearną. Johnny ma tylko jedno wyjście - zabić Stillsona, by uratować świat...
Reżyser filmu David Cronenberg ma swoich wiernych fanów na całym świecie i wielu kręgach jest uznawany za twórcę kultowego. Dzieło powstało na podstawie bestsellerowej powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem. "Dead Zone" to jeden z chętniej oglądanych filmów Cronenberga. Nic dziwnego, skoro opowieść ta łączy wszystkie najlepsze cechy gatunków, a historia, która przydarzyła się bohaterowi... cóż, mogłaby się przydarzyć każdemu. Wskazuje na to zresztą sam autor, nie bez powodu dając mu imię John Smith. To w końcu amerykański odpowiednik Jana Kowalskiego.