Nadciąga sztorm
-
- Michał Sitkiewicz,
- 01.03.2001
W przypadku słabo przygotowanych płyt nawet pojedynczy błysk pioruna sprawia, że na ekranie pojawiają się kwadraty. Tym razem burza szaleje przez całą drugą część filmu, a mimo to obraz jest niemal idealny.
W przypadku słabo przygotowanych płyt nawet pojedynczy błysk pioruna sprawia, że na ekranie pojawiają się kwadraty. Tym razem burza szaleje przez całą drugą część filmu, a mimo to obraz jest niemal idealny.
Gniew oceanu to bardzo nietypowy film - w zasadzie nie wiadomo, jak go zaklasyfikować. Czy jest to film katastroficzny, czy raczej przygodowy, a może dramat? W dodatku na czele ekipy bohaterów stoi Wolfgang Petersen, który kojarzy się raczej z widowiskiem sf w stylu Żołnierze kosmosu. Tak naprawdę nie ma to jednak znaczenia. Żeby wczuć się w ten film, zapomnijcie o wszystkim, co dotąd widzieliście. Podziwiajcie po prostu to, co na ekranie pokazują nam jego twórcy.

Imponujące zdjęcia wzburzonego oceanu zawdzięczamy w głównej mierze komputerowi.
Film można podzielić na dwie części, jedna rozgrywa się na lądzie, a druga na morzu. Taki podział jest konieczny, ponieważ wspomniane części różnią się od siebie pod względem wymagań technicznych i tego, co widzimy oraz słyszymy. Pierwsza jest znacznie łagodniejsza, pełna kolorów i opatrzona przyjemną, spokojną muzyką. Druga część to kilkanaście scen z szalejącym żywiołem w roli głównej. Dźwięk ani na moment nie pozwala nam zapomnieć, gdzie jesteśmy. Jeśli chodzi o obraz, to w obu częściach jest znakomitej jakości, prawidłowo nasycony, bez żadnych "śmieci" pochodzących z taśmy filmowej, bez przebarwień. Druga część pozwala podziwiać skalę kolorów, od ciemnych odcieni niebieskiego, aż po czerń. Tym ciekawiej wygląda na takim tle czerwona kamizelka ratunkowa czy żółty sztormiak. O ile spokojne sceny na lądzie nie budzą obaw co do jakości kompresji, o tyle ze znacznie bardziej dynamiczną drugą częścią sprawa może wyglądać inaczej. Na niejednej słabo przygotowanej płycie błysk pioruna od razu powoduje pojawienie się na ekranie sporych kwadratów. Problemy może sprawiać również powierzchnia wody, która powoduje, że cały obraz rusza się bez przerwy, co jest zabójcze dla materiału skompresowanego w formacie MPEG-2. Większość Gniewu oceanu to nic innego jak woda i pioruny, więc obawy co do jakości kompresji są uzasadnione. Na szczęście w tym przypadku nie udało się znaleźć żadnej sceny, która mogłaby je potwierdzać. Jest to zasługa dwuwarstwowego nośnika, stosunkowo wysokiego bitrate i dobrego kodera, który poradził sobie znakomicie z tak trudnym zadaniem. Średni bitrate tej płyty przekracza 6,3 Mb/s i rzadko spada poniżej 5 Mb/s. Kodowanie wykonano na stałym poziomie około 6 Mb/s z niewielkimi wyskokami strumienia danych w niektórych scenach. Dla porównania materiały dodatkowe są zakodowane z przepływnością o ponad 2Mb/s niższą niż sam film. Ogólny wniosek płynący z szeregu tych wszystkich cyfr jest taki, że udało się mimo potencjalnie niebezpiecznego technicznie materiału zrobić znakomity obraz. Producentom należy się za to duża pochwała. Można się nawet zastanawiać, ale to już rozrywka dla rasowych malkontentów, czy obrazu nie przygotowano za dobrze, bo nienaturalne efekty wizualne są aż nadto widoczne, zwłaszcza w porównaniu z wersją kinową. Dotyczy to szczególnie obiektów na tle wzburzonego morza, które przecież w znakomitej większości również zostało wygenerowane komputerowo. Przyjrzyjcie się zresztą sami statkom, śmigłowcowi i samolotowi w drugiej części filmu.