Suchar na sucharze, czyli 4. odcinek The Last of Us. Recenzja
-
- 06.02.2023, godz. 13:23
W 4. odcinku The Last of Us bohaterowie zagłębiają się w postapokalipsę, nawiązują nić porozumienia i stykają się z zagrożeniem, które może być większe niż sami zarażeni. Czy jednak serial na pewno dobrze sobie radzi z rozwijaniem wszystkich wątków?
Po dygresyjnym odcinku 3., skoncentrowanym wokół love story Billa i Franka, w 4. odcinku The Last of Us powraca do pary głównych bohaterów oraz do szerokiego świata. Porzucamy spokojną, niemal sielską enklawę w Lincoln i wraz z Joelem i Ellie ponownie zagłębiamy się w postapokalipsę. Ta zaś znów okazuje się wysokobudżetowa i melancholijnie piękna.
Republika grzyba
Bohaterowie, przemierzający Stany Zjednoczone wysłużonym pick-upem Billa, mają okazję przyjrzeć się różnym obliczom zagłady. Po raz kolejny na zrujnowany świat patrzymy oczami Ellie, która pierwszy raz w życiu ma okazję wyruszyć poza strefę kwarantanny. I znów postapokalipsa w wydaniu Sony i PlayStation nie zawodzi, a wyraźnie rozsmakowani w swoim dziele twórcy roztaczają przed oczami widzów wizję jednocześnie straszną i wspaniałą. Pasące się swobodnie bizony, metalowe szkielety opuszczonego wesołego miasteczka, zarośnięte autostrady, porzucone ciężarówki FedExu czy pordzewiałe czołgi tworzą malowniczy chaos, a poszczególne kadry ogląda się z ciekawością i fascynacją niczym dzieła sztuki w najlepszej galerii.
Zobacz również:
- The Last of Us – kiedy możemy liczyć na 2. sezon? O czym opowiedzą nowe odcinki? (BRAK SPOILERÓW)
- The Last of Us – dodatkowy odcinek serialu wkrótce na HBO Max. Sprawdź, kiedy obejrzeć
- Zostałem okradziony! Czy The Outer Worlds: Spacer’s Choice Edition to najlepsza wersja znakomitego RPG?
Dobry to zresztą moment, by pochwalić czołówkę serialu, oszczędną w środkach, ale pełną wyrazu – hipnotyzująco wyglądają te barwne macki grzyba rozrastające się niczym sieci dróg w olbrzymiej metropolii, strzelające w górę na podobieństwo wieżowców i rozkwitające w organiczne rzeźby-pomniki nowego świata. Odcinek 4. ukazał w zbliżeniu to, co malownicza czołówka serialu niepokojąco sugerowała – Stany Zjednoczone przemieniły się w prawdziwą republikę grzyba, w której ludzie raczej nie mają czego szukać.

fot. HBO Max
Wiek niewinności
Choć odcinek 4. jest wyjątkowo krótki – liczy jedynie 45 minut – nie oznacza to, że akcja przyspiesza. The Last of Us toczy się w znajomym, nieco leniwym tempie. To, co bardzo powoli ulega zmianie, to relacja między Elllie a Joelem – dostrzegalne zaczynają być pierwsze ślady tego, czym stanie się w przyszłości. Oczywiście dziewczynka nieodmienne wkurza przemytnika swoją niefrasobliwością, głupimi żartami i celnymi uwagami, ale jednocześnie powoduje, że na jego zbroi pojawiają się pierwsze rysy.
Punktem zwrotnym dla bohaterów jest spotkanie z grupką tajemniczych napastników. Dramatyczna sytuacja z jednej strony uzmysławia Joelowi, że Ellie jest o wiele twardsza niż można by sądzić, a z drugiej udowadnia, że dziewczynka jest po prostu godną zaufania towarzyszką podróży. Symbolem zmiany nastawienia mężczyzny jest wręczona dziewczynce broń i krótka lekcja jej obsługi. Jednocześnie, chcąc nie chcąc, Joel zaczyna o Ellie troszczyć się nieco bardziej, niż o "ładunek", za który oficjalnie ją uważa. Pierwsze jaskółki zmiany to niepokój podczas noclegu w lesie, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, czy przede wszystkim wyrwana gdzieś spod cynicznej skorupy rozmowa z Ellie o dzieciństwie i potrzebie zachowania niewinności.

fot. HBO Max
Relacja bohaterów pogłębia się jednak nie tylko na gruncie walki o życie, ale również na gruncie humoru. Ellie jest inteligentna, sarkastyczna i dowcipna, a w podpuszczaniu Joela już osiągnęła mistrzostwo. Choć dziwnie się to pisze w kontekście opowieści o zagładzie ludzkości, odcinek 4. The Last of Us jest szalenie zabawny. Odkrycie przez dziewczynkę porno gazetki Billa to jeden z najlepszych komediowych przerywników w serialu, ale sprawiedliwość należy też oddać Willowi Livingstonowi i jego książce, które można opisać jako Podręczną Kopalnię Sucharów. Głupawe, absurdalne żarciki recytowane przez Ellie w najmniej odpowiednich momentach okazują się zaskakującym pomostem pomiędzy nią a teflonowym przemytnikiem.
Emocje jak na grzybobraniu
Najsłabszym ogniwem odcinka okazało się coś, co powinno być jednym z najlepszych jego elementów. Oto bowiem Ellie i Joel na swojej drodze wreszcie spotkali innych ludzi – i jak można się było spodziewać, nie było to miłe spotkanie. Nie było też szczególnie przerażające, co uważam za porażkę, jeśli chodzi o budowanie napięcia. Oczywiście problem ten wynika głównie z ograniczonej liczby głównych bohaterów. Zaletą seriali takich, jak The Walking Dead czy Gra o Tron była spora grupa pierwszoplanowych postaci – twórcy mogli pozwalać sobie na zabijanie co ważniejszych osobistości przed zakończeniem serialu lub nawet, o zgrozo, w środku sezonu. Sprawiało to, że widzowie każdy odcinek oglądali obgryzając paznokcie.
The Last of Us jest tej supermocy niestety pozbawione. Doskonale wiemy, że Ellie i Joel dotrwają przynajmniej do końca sezonu, a to drastycznie obniża stawkę całej, nomen omen, rozgrywki. Jasne, moje odczucia mogłabym zrzucić na karb faktu, że doskonale wiem, jak potoczy się cała opowieść – istnieją jednak filmy i seriale, które widziane 10. raz wywołują podobne emocje. Oglądając Breaking Bad, Władcę Pierścieni czy wspomnianą Grę o Tron boję dokładnie w tych samych momentach, choć produkcje te znam niemal na pamięć. The Last of Us na razie nie do końca radzi sobie z wywoływaniem strachu – nie zmieniają tego ani stosy spalonych ciał, ani poniewierające się w rowach ludzkie czaszki.

fot. HBO Max
Wprowadzeni w 4. odcinku antagoniści w tym momencie są jedną z najbardziej bezbarwnych grup, jakie zdarzyło mi się widzieć w produkcjach o postapokalipsie. Stacjonująca w Kansas City ekipa pod wodzą niejakiej Kathleen sprawia wrażenie zbieraniny everymanów o niejasnych celach – daleko im do bezwzględnych kanibali, szalonych kultystów czy fanatycznych terrorystów, od których roi się w innych produkcjach. Oczywiście, można domniemywać, że grupa kolorytu nabierze w kolejnym odcinku, a spod przybrudzonych kurtek rebeliantów wychyną prawdziwe potwory.
Po 4. odcinku The Last of Us wciąż mam wrażenie, że najlepsze elementy twórcy oszczędzają na później, a to co widzieliśmy dotychczas, to jedynie bardzo długa podbudowa. Jak na razie w serialu brakuje mi horroru i poczucia zagrożenia, które powinny przecież czaić się w każdym kącie tego świata. Porównanie do wizyty w galerii sztuki, które zrobiłam na początku tego tekstu, ma jeszcze jeden wymiar. Rzeczywiście, oglądając serial HBO Max czuję się, jakbym stała w wypełnionym obrazami pokoju – są one piękne i kosztowne, ale oddzielone szybką, przeznaczone jedynie do podziwiania. Tak naprawdę nie angażują, zmuszają do pozostania na zewnątrz.

fot. HBO Max
Główną atrakcją ratującą The Last of Us od osunięcia się w przeciętność, jest relacja głównych bohaterów. Pod względem scenariusza, ale przede wszystkim gry aktorskiej, jest to misterna, subtelnie rozbudowywana konstrukcja. Bella Ramsey to aktorskie zwierzę – nastoletnia Brytyjka wciela się w rolę Ellie z intuicją i naturalnością, której mogłaby pozazdrościć jej niejedna dorosła aktorka. Odcinek 4. należy jednak głównie do Pedro Pascala, któremu w każdej scenie, oszczędną, przemyślaną grą, udaje się wyrazić paletę targających Joelem emocji.
Relacja tej dwójki – zarówno Joela i Ellie, jak i Ramsey i Pascala – to najsilniejszy punkt całej produkcji i element, który powoduje, że wciąż żywię wiarę, iż serialowe The Last of Us naprawdę rozwinie skrzydła.
Zobacz także: Serial The Last of Us – informacje i ciekawostki. Czy morderczy grzyb istnieje naprawdę? Kim są Bill i Frank?









