Suchar na sucharze, czyli 4. odcinek The Last of Us. Recenzja

W 4. odcinku The Last of Us bohaterowie zagłębiają się w postapokalipsę, nawiązują nić porozumienia i stykają się z zagrożeniem, które może być większe niż sami zarażeni. Czy jednak serial na pewno dobrze sobie radzi z rozwijaniem wszystkich wątków?

fot. HBO Max

Po dygresyjnym odcinku 3., skoncentrowanym wokół love story Billa i Franka, w 4. odcinku The Last of Us powraca do pary głównych bohaterów oraz do szerokiego świata. Porzucamy spokojną, niemal sielską enklawę w Lincoln i wraz z Joelem i Ellie ponownie zagłębiamy się w postapokalipsę. Ta zaś znów okazuje się wysokobudżetowa i melancholijnie piękna.

Republika grzyba

Bohaterowie, przemierzający Stany Zjednoczone wysłużonym pick-upem Billa, mają okazję przyjrzeć się różnym obliczom zagłady. Po raz kolejny na zrujnowany świat patrzymy oczami Ellie, która pierwszy raz w życiu ma okazję wyruszyć poza strefę kwarantanny. I znów postapokalipsa w wydaniu Sony i PlayStation nie zawodzi, a wyraźnie rozsmakowani w swoim dziele twórcy roztaczają przed oczami widzów wizję jednocześnie straszną i wspaniałą. Pasące się swobodnie bizony, metalowe szkielety opuszczonego wesołego miasteczka, zarośnięte autostrady, porzucone ciężarówki FedExu czy pordzewiałe czołgi tworzą malowniczy chaos, a poszczególne kadry ogląda się z ciekawością i fascynacją niczym dzieła sztuki w najlepszej galerii.

Zobacz również:

Dobry to zresztą moment, by pochwalić czołówkę serialu, oszczędną w środkach, ale pełną wyrazu – hipnotyzująco wyglądają te barwne macki grzyba rozrastające się niczym sieci dróg w olbrzymiej metropolii, strzelające w górę na podobieństwo wieżowców i rozkwitające w organiczne rzeźby-pomniki nowego świata. Odcinek 4. ukazał w zbliżeniu to, co malownicza czołówka serialu niepokojąco sugerowała – Stany Zjednoczone przemieniły się w prawdziwą republikę grzyba, w której ludzie raczej nie mają czego szukać.

Suchar na sucharze, czyli 4. odcinek The Last of Us. Recenzja

fot. HBO Max

Wiek niewinności

Choć odcinek 4. jest wyjątkowo krótki – liczy jedynie 45 minut – nie oznacza to, że akcja przyspiesza. The Last of Us toczy się w znajomym, nieco leniwym tempie. To, co bardzo powoli ulega zmianie, to relacja między Elllie a Joelem – dostrzegalne zaczynają być pierwsze ślady tego, czym stanie się w przyszłości. Oczywiście dziewczynka nieodmienne wkurza przemytnika swoją niefrasobliwością, głupimi żartami i celnymi uwagami, ale jednocześnie powoduje, że na jego zbroi pojawiają się pierwsze rysy.

Punktem zwrotnym dla bohaterów jest spotkanie z grupką tajemniczych napastników. Dramatyczna sytuacja z jednej strony uzmysławia Joelowi, że Ellie jest o wiele twardsza niż można by sądzić, a z drugiej udowadnia, że dziewczynka jest po prostu godną zaufania towarzyszką podróży. Symbolem zmiany nastawienia mężczyzny jest wręczona dziewczynce broń i krótka lekcja jej obsługi. Jednocześnie, chcąc nie chcąc, Joel zaczyna o Ellie troszczyć się nieco bardziej, niż o "ładunek", za który oficjalnie ją uważa. Pierwsze jaskółki zmiany to niepokój podczas noclegu w lesie, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, czy przede wszystkim wyrwana gdzieś spod cynicznej skorupy rozmowa z Ellie o dzieciństwie i potrzebie zachowania niewinności.

Suchar na sucharze, czyli 4. odcinek The Last of Us. Recenzja

fot. HBO Max

Relacja bohaterów pogłębia się jednak nie tylko na gruncie walki o życie, ale również na gruncie humoru. Ellie jest inteligentna, sarkastyczna i dowcipna, a w podpuszczaniu Joela już osiągnęła mistrzostwo. Choć dziwnie się to pisze w kontekście opowieści o zagładzie ludzkości, odcinek 4. The Last of Us jest szalenie zabawny. Odkrycie przez dziewczynkę porno gazetki Billa to jeden z najlepszych komediowych przerywników w serialu, ale sprawiedliwość należy też oddać Willowi Livingstonowi i jego książce, które można opisać jako Podręczną Kopalnię Sucharów. Głupawe, absurdalne żarciki recytowane przez Ellie w najmniej odpowiednich momentach okazują się zaskakującym pomostem pomiędzy nią a teflonowym przemytnikiem.

Emocje jak na grzybobraniu

Najsłabszym ogniwem odcinka okazało się coś, co powinno być jednym z najlepszych jego elementów. Oto bowiem Ellie i Joel na swojej drodze wreszcie spotkali innych ludzi – i jak można się było spodziewać, nie było to miłe spotkanie. Nie było też szczególnie przerażające, co uważam za porażkę, jeśli chodzi o budowanie napięcia. Oczywiście problem ten wynika głównie z ograniczonej liczby głównych bohaterów. Zaletą seriali takich, jak The Walking Dead czy Gra o Tron była spora grupa pierwszoplanowych postaci – twórcy mogli pozwalać sobie na zabijanie co ważniejszych osobistości przed zakończeniem serialu lub nawet, o zgrozo, w środku sezonu. Sprawiało to, że widzowie każdy odcinek oglądali obgryzając paznokcie.

The Last of Us jest tej supermocy niestety pozbawione. Doskonale wiemy, że Ellie i Joel dotrwają przynajmniej do końca sezonu, a to drastycznie obniża stawkę całej, nomen omen, rozgrywki. Jasne, moje odczucia mogłabym zrzucić na karb faktu, że doskonale wiem, jak potoczy się cała opowieść – istnieją jednak filmy i seriale, które widziane 10. raz wywołują podobne emocje. Oglądając Breaking Bad, Władcę Pierścieni czy wspomnianą Grę o Tron boję dokładnie w tych samych momentach, choć produkcje te znam niemal na pamięć. The Last of Us na razie nie do końca radzi sobie z wywoływaniem strachu – nie zmieniają tego ani stosy spalonych ciał, ani poniewierające się w rowach ludzkie czaszki.

Suchar na sucharze, czyli 4. odcinek The Last of Us. Recenzja

fot. HBO Max

Wprowadzeni w 4. odcinku antagoniści w tym momencie są jedną z najbardziej bezbarwnych grup, jakie zdarzyło mi się widzieć w produkcjach o postapokalipsie. Stacjonująca w Kansas City ekipa pod wodzą niejakiej Kathleen sprawia wrażenie zbieraniny everymanów o niejasnych celach – daleko im do bezwzględnych kanibali, szalonych kultystów czy fanatycznych terrorystów, od których roi się w innych produkcjach. Oczywiście, można domniemywać, że grupa kolorytu nabierze w kolejnym odcinku, a spod przybrudzonych kurtek rebeliantów wychyną prawdziwe potwory.

Po 4. odcinku The Last of Us wciąż mam wrażenie, że najlepsze elementy twórcy oszczędzają na później, a to co widzieliśmy dotychczas, to jedynie bardzo długa podbudowa. Jak na razie w serialu brakuje mi horroru i poczucia zagrożenia, które powinny przecież czaić się w każdym kącie tego świata. Porównanie do wizyty w galerii sztuki, które zrobiłam na początku tego tekstu, ma jeszcze jeden wymiar. Rzeczywiście, oglądając serial HBO Max czuję się, jakbym stała w wypełnionym obrazami pokoju – są one piękne i kosztowne, ale oddzielone szybką, przeznaczone jedynie do podziwiania. Tak naprawdę nie angażują, zmuszają do pozostania na zewnątrz.

Suchar na sucharze, czyli 4. odcinek The Last of Us. Recenzja

fot. HBO Max

Główną atrakcją ratującą The Last of Us od osunięcia się w przeciętność, jest relacja głównych bohaterów. Pod względem scenariusza, ale przede wszystkim gry aktorskiej, jest to misterna, subtelnie rozbudowywana konstrukcja. Bella Ramsey to aktorskie zwierzę – nastoletnia Brytyjka wciela się w rolę Ellie z intuicją i naturalnością, której mogłaby pozazdrościć jej niejedna dorosła aktorka. Odcinek 4. należy jednak głównie do Pedro Pascala, któremu w każdej scenie, oszczędną, przemyślaną grą, udaje się wyrazić paletę targających Joelem emocji.

Relacja tej dwójki – zarówno Joela i Ellie, jak i Ramsey i Pascala – to najsilniejszy punkt całej produkcji i element, który powoduje, że wciąż żywię wiarę, iż serialowe The Last of Us naprawdę rozwinie skrzydła.

Zobacz także: Serial The Last of Us – informacje i ciekawostki. Czy morderczy grzyb istnieje naprawdę? Kim są Bill i Frank?