W kinie: "Patriota"

Tuż po filmie stwierdziłem bez wahania: film roku! Jednak po kilku godzinach uświadomiłem sobie, że właściwie to już niewiele z niego pamiętam, a na pewno nic mnie do głębi nie poruszyło.

Tuż po filmie stwierdziłem bez wahania: film roku! Jednak po kilku

godzinach uświadomiłem sobie, że właściwie to już niewiele z niego

pamiętam, a na pewno nic mnie do głębi nie poruszyło. Palma

pierwszeństwa wraca więc do „Zielonej mili".

Co do filmu - jest w nim wszystko, co Dobry (przez duże "D") film

powinien mieć. Główny bohater - Benjamin Martin (Mel Gibson), weteran

wojny francusko-indiańskiej - wychowuje samotnie siedmioro swych

dzieci i niechętnie zapatruje się na perspektywę kolejnej wojny. Gdy

jednak do niej dochodzi, do armii zaciąga się jego syn - Gabriel.

Wtedy głowa rodziny uświadamia sobie, że jedynym sposobem na ochronę

swych dzieci jest stanięcie do walki i przelew krwi za niepodległość

Ameryki. Formuje niewielki oddział ówczesnych partyzantów (milicja) i

kąsa wojska króla Jerzego, dzięki swym metodom uzyskując przydomek

„Ducha".

Jak w każdej produkcji hollywoodzkiej, również i tu występują wątki

miłosne oraz efektowne sceny walki. Jedną z najlepiej zapamiętanych

przeze mnie scen jest moment, gdy lecąca kula armatnia frunie przez

szeregi rebeliantów.

„Patriota" stanie się jedną z żelaznych pozycji bieżącego roku.

Oznacza 160 minut świetnego kina, niezależnie od humoru, płci czy

wieku.